RISE OF THE TOMB RAIDER Kontynuacja rebootu z 2013 serii o przygodach najsłynniejszej (jedynej?) pani archeolog świata gier wideo. Poprzednia odsłona, zatytułowana po prostu Tomb Raider wniosła sporo świeżości do serii, oferując zupełnie nowy gameplay, świetną grafikę i zupełnie nową Larę Croft – młodszą, niedoświadczoną jeszcze poszukiwaczkę przygód, która wraz z grupą badaczy trafiła na nieznaną wyspę i ścigana przez jej nieznanych mieszkańców oraz pradawne siły musiała po prostu przetrwać... Jedna z najlepszych gier, w które grałem w ogóle i dobry przykład, jak na nowo podejść do starego tematu. Rise of the Tomb Raider to kolejna część, która pod koniec 2015 roku trafiła na Xboxa, chwilę później na PC, a w październiku na PS4, co otworzyło mi furtkę i dało możliwość zagrania w nią dopiero teraz. I nie zawiodłem się prawie wcale. Prawie, bo TR miał jednak lepszą historię, był pełen tajemnic i do dzisiaj bezustannie kojarzy mi się z serialem „Zagubieni”. Nie widzieliśmy kim, ani skąd się wzięli ludzie, którzy nas ścigają, ale od początku wiedzieliśmy, że nie mają przyjaznych zamiarów – to bandyci, którzy utkwili tam tak samo jak my. Ale wyspa skrywała także coś innego, co polowało również na nich. A przysłowiowe karty gra odkrywała przed nami dopiero na samym końcu wędrówki. Tutaj jest inaczej – w RotTR od początku wiemy, kim są nasi przeciwnicy oraz z czym się mierzymy. Zabrakło tej tajemniczości, niewiedzy. Mimo to, przeżyłem ponad 20 godzin emocjonującej gry, do której często powracam szukając nowych skarbów i wyzwań.
DISHONORED II O tej grze nie potrafię mówić, nie wspominając Deus Ex: Mankind Divided, który swoją premierę miał w sierpniu – obie gry stanowią kontynuacje świetnie przyjętych przez graczy miksów pierwszoosobowych gier skradankowych/akcji z elementami RPG. Z tym, że Deus Ex jest osadzony w realiach cyberpunkowych, a Dishonored w czymś na kształt alternatywnych czasach wiktoriańskich. Obie serie bardzo lubię i cenię, toteż miałem wobec nich ogromne oczekiwania. Nie będę kłamał – to miały być moje GRY ROKU. I nimi nie zostały z tych samych powodów: są to kalki poprzednich odsłon z lepszą oprawą graficzną i kosmetycznymi zmianami w rozgrywce. To nadal porządne produkcje, ale zabrakło mi w nich polotu i grając często dopadało mnie znużenie. Możliwe jednak, że z czasem nabiorę dystansu i w czasie ponownego przechodzenia uda mi się odnaleźć w nich ukryty potencjał. Praga w roku 2029 to bardzo ciekawe miejsce, a i nadmorska Karnaca wydaje się miejscem idealnym na wakacje. Jeszcze zobaczymy.
FINAL FANTASY XV Niegdyś znana jako Final Fantasy versus XIII najnowsza odsłona flagowej serii japońskiego Square Enix to, jak to głoszą witające nas w grze napisy, Final Fantasy dla nowych i starych fanów. Historia księcia Noctisa oraz trójki jego przyjaciół, którzy udali się w samochodową wyprawę na ślub naszego bohatera z księżniczką Luną to porcja dobrej zabawy, która z czasem mnie jednak coraz bardziej rozczarowywała. Ukończyłem ją w zeszłą sobotę po blisko 30 godzinach grania, ostatnie poziomy były koszmarnie nieciekawe, a walki sprawiały wrażenie nieukończonych, jakby zrobionych na kolanie, na ostatnią chwilę. Może było tam coś innego albo coś więcej, z czego ostatecznie zrezygnowano, a my dostaliśmy niestrawione resztki... Nie jest jednak AŻ TAK źle, o nie! Cała ta koncepcja bycia w drodze, drużyny i wspólnego zwiedzania świata jest bardzo interesująca. Mamy całkiem spory świat do przemierzenia, tonę zadań do wykonania (szkoda, że trochę zbyt powtarzalnych), przemodelowany system walki, który jest bardzo dynamiczny. Gra powstawała baaardzo długo, pierwsze informacje o niej dostaliśmy jak szedłem na studia. Biorąc pod uwagę, że skończyłem je prawie 3 lata temu... taaaaaak... dobrze, że mamy to już za sobą. Twórcy jeszcze przez jakiś czas mają dłubać przy całości, wzbogacając świat nowymi misjami, historiami i przeciwnikami, ale lwia część zespołu już pracuje nad Final Fantasy XVI. Liczę na HIT, w którego zagram jeszcze przed 40-tką... xD
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz